Czy zdarzają się Wam miesiące, w których postanawiacie coś zmienić? Albo może czasem doganiają was przemyślenia, które was zmieniają. Mnie coś podobnego przydarzyło się niedawno. Mam uczucie, że coś zmieniło się we mnie nieodwracalnie. Ostatecznie – skoro coś dzieje się w głowie, to znaczy, że dzieje się naprawdę.
A zaczęło się prosto, od klawiatury mechanicznej 🙂
Już od dawna marzyła mi się możliwość pisania na maszynie. Uznajcie mnie za staroświecką, ale w tym stukocie klawiszy jest jakaś magia, która sprawia, że znacznie chętniej siadam do tworzenia. To oznacza, że po prostu tworzę więcej treści i rozwijam ulubione tematy z prawdziwą przyjemnością pod palcami. Nieustanny ciąg dopaminowy, który zmniejsza poczucie frustracji? Trochę tak!
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym najpierw nie postanowiła sobie sprawy maksymalnie utrudnić. Czytajcie – chciałam sobie po prostu kupić prawdziwą maszynę do pisania. Wyobraźcie to sobie! Ani gdzieś to postawić (póki co mieszkam w małym pokoju), ani z tego korzystać (bo kto by konserwował starą maszynę?).
I wtem na profilu Instagramowym Bibliofilem być zobaczyłam cudną klawiaturę mechaniczną, która wyglądem przypominała maszynę do pisania! To była pierwsza prawdziwa mechaniczna pokusa. Pokusa, której trudno się oprzeć, ale jednak taka elektroniczna maszynka wcale nie jest bardzo tania. Najtańsza tego typu klawiatura to koszt około 300 zł.
Czy ten zakup mi się opłacił?
No cóż, na szczęście mogę szczerze powiedzieć, że tak. Klawiatura – zachcianka sprawdza mi się znakomicie z kilku różnych powodów:
Po pierwsze chętniej siadam do pisania.
Po drugie – mam idealną modelkę do tworzenia zdjęć w stylu Dark Academy i innych zdjęć z książkami w tle. Mój Instagram już zawsze będzie piękny, hehe.
Po trzecie – po prostu podoba mi się bardziej niż jakakolwiek klawiatura, na której wcześniej pracowałam. Niesamowite jest to delikatne (chociaż dosyć głośne) klikanie pod palcami. Fajna jest też opcja podłączenia klawiatury do komputera poprzez Bluetooth (nie znoszę kabli na biurku, które jest zawalone zeszytami i innymi śmieciami, wiadomo).
Ale co takiego się zmieniło?
Po pierwsze muszę zaznaczyć, że bynajmniej nie kupiłam jakiejś super drogiej klawiatury mechanicznej. No wiecie, wygląd wyglądem, ale nie wiem czy się sprawdzi, to nie chcę inwestować. Ostatecznie więc klawiatura leciała do mnie aż z Chin. Co za tym szło – czekałam na nią o wiele dłużej niż na jakąkolwiek przesyłkę kupioną online od lat.
Dzięki temu, że tak BARDZO czekałam na tę klawiaturę, musiałam zmierzyć się z tematem odroczonej przyjemności. A to już było naprawdę ekstra, bo pozwoliło mi na zwrócenie uwagi właśnie na temat odroczonej przyjemności.
Na czym to polega? Odroczona przyjemność to inaczej przyjemność odłożona w czasie. Dzieje się wtedy, kiedy potrafimy powstrzymać się od zrobienia czegoś natychmiast. Pojawiła się w jednym z eksperymentów psychologicznych – niewiele dzieci wykazuje taką naturalną zdolność do powstrzymania się od przyjemności i pozostawienia jej na później. I tu na pierwszym etapie zawaliłam po całości, bo odraczałam sobie przyjemność kupna klawiatury znacznie krócej niż planowałam. Jednak to, że paczka szła zaledwie półtora tygodnia dłużej niż jakakolwiek inna przesyłka w ostatnim czasie, uzmysłowiło mi coś super ważnego w całym tym procesie kupna i teraz myślę, że może będę potrafiła się powstrzymać przed podobnymi zachciankami zakupami w przyszłości.
Wszystko dlatego, że faktycznie dostrzegłam wartość płynącą z oczekiwania na coś pozytywnego co ma się wydarzyć w przyszłości na sobie. Drobne wydarzenie jak oczekiwanie na coś co wiedziałam, że będzie przyjemnością, spowodowało, że byłam przez jakiś czas o wiele radośniejsza tak ogólnie. Spełnione marzenie było określone w czasie, musiałam na nie jedynie chwilkę poczekać. Być może naprawdę to nastawienie do danej sprawy jest kluczowe w procesie szczęścia?
Inna sprawa, że ten zakup sprawił, że faktycznie warto było czekać. Dlatego taką odroczoną przyjemność warto jednak sobie przemyśleć.
A jakie Wy macie na ten temat przemyślenia?
Pozdrawiam,
Magda 😀